środa, 26 sierpnia 2015

Epilog

Prawie mam łzy w oczach...

Epilog

Przez ostatnie sześć lat jej życia wszechogarniająca ciemność samotności przeplatała się ze sztucznym światłem, które – wbrew pozorom – nie wnosiło ni krzty nadziei w jej zlodowaciałe serce. Na przemian wykrzykiwała swoje skargi, modlitwy w próżność, by potem przez kolejne dni milczeć niczym grób, nie dając oznak życia. Wciąż przywołując w pamięci rysy jego twarzy, powtarzając to jednosylabowe imię.
Była otoczona przez ludzi, których obie nienawidziły. Siali spustoszenie w jej głowie, naruszali jej prywatność. To te postacie w białych fartuchach odebrały tej kobiecie życie przy tym mężczyźnie. Zamiast bycia przy jego boku, skazali ją na wieczne potępienie. Na życie w cieniu bez tego ciepłego głosu.
Chciała być martwa. Była martwa. Oszalała. Lecz za każdym razem o tym piekle na ziemi przypominało jej te ciche bicie serca, którego już nie potrafiła nikomu podarować.
Obcy przychodzili do pokoju dwudziestoośmiolatki, łapali materiał zszarzałego, białego materiału kaftana bezpieczeństwa pod pachami i ciągnęli do miejsca, gdzie stawała się ich marionetką. Królikiem doświadczalnym, bo w końcu była takim pierwszym przypadkiem w historii medycyny specjalizującej się w zaburzeniach psychicznych.
Przez pierwsze trzydzieści trzy miesiące stawiała opór. Szarpała się w ich silnych ramionach w ataku furii. Krzyczała, choć doskonale wiedziała, że nikt nie przyjdzie jej na pomoc. W krytycznych sytuacjach płakała z bezsilności, widząc ich nieustępliwość i niewzruszenie. Była otoczona przez potwory w ludzkiej skórze.
Zafascynowani specjaliści podłączali jej bezwładne ciało do maszyn, które pozwalały lepiej im ją zrozumieć. A ona godziła się na to z obojętnością, choć w oczach miała wypisane cierpienie. Przykuwana do krzesła poddawała się, nie miała dokąd uciec. Nie miała nikogo, kto by na nią czekał.
Nikt nie chciał kochać zarazy, jaką się stała. Wmawiała to sobie tak często, iż stało się to w jej mniemaniu prawdą. Nie wiedziała, że posiadacz tych najpiękniejszych oczu także nie potrafi sobie poradzić w dalszym życiu. A musiał, bowiem zostawiła mu pod opieką tak wyczekiwany przez nich cud. Pociągnęła siebie i jego na samo dno.
Mimo to czekała cierpliwie na szansę zemsty.
Żółte żarówki w pomieszczeniu zaczęły trzeszczeć i mrugać na skutek przeładowania elektrycznego. Pacjentka powoli zaczynała tracić kontakt z rzeczywistością, przez co naukowcy mieli coraz mniej czasu.
– Tracimy ją! – odezwał się doktor z największym doświadczeniem w tej dziedzinie z całej grupy. Od początki jest z tym przypadkiem i ma ogromną wiedzę na jej temat.
– Nie możemy, jeszcze nie teraz – mruknął młodszy chłopak w kwadratowych okularach. Jack zajmował się monitorowaniem wszystkiego i układaniem jej wspomnień w logiczną całość. – Dacie radę jeszcze przez chwilę?
– Postaramy się, ale niczego nie obiecujemy.
– Potrzebne mi jest tylko to jedno wspomnienie. Potem dajemy jej spokój, odsyłamy do celi i zabieramy się za kolejną część roboty.
Do głównego stołu przysiadł się żółtodziób w tym gronie, który nie do końca pochwalał wszystkie metody stosowane w tym miejscu.
– Nie wydaje wam się, że to trochę nieludzkie? W gruncie rzeczy jest taka jak inni. Chyba przysługują jej jakieś prawa człowieka, nie? – odparł zniesmaczony.
Po sali bez okien rozniósł się stłumiony śmiech połączony ze szmerem szeptów.
– Ludzkie prawa? – prychnął Jack znad okularów. – Sam, zrozum, musimy przeprowadzić badania. I nieważne, jak bolesne mogą się one okazać, mamy za zadanie ją poznać na tyle, ile jesteśmy w stanie. Mamy tworzyć raporty. Każdy dzień zwłoki kosztuje, więc nie przeszkadzaj nam i siedź cicho.
– Ale ona też ma uczucia! – oburzył się tamten, patrząc na bezwładną kobietę o tłustych kruczoczarnych włosach.
– Owszem, ma i to nawet podwójne. No i co z tego? Co nas obchodzą jej uczucia? Mamy zlecenie, mamy procedury, które musimy przestrzegać, więc naprawdę nie musisz tak wytężać swojego małego mózgu. Jedyne prawo, jakie przestrzegany wobec numeru czterysta osiemdziesiąt trzy to to, że zrobić z nią wszystko, byleby zebrać jak najwięcej dokładnych informacji na temat tego schorzenia. – Odwrócił się do chłopaka plecami. – Dajcie pełną moc. Pocierpi przez chwilę, ale jej zdrowie nigdy nie będzie ponad dobrem nauki.
Kiedy przywieźli ją do tego ośrodka, straciła nie tylko pracę, ale i tożsamość. Nie miała już imienia, stała się numerem. Wszyscy doskonale postarali się o ty, by sprawa nagłego zniknięcia jej osoby z show-biznesu ucichła. W końcu rozpoznawalne osoby nie giną bez śladu każdego dnia.
Jedynym, co okazała się pomocne w zatuszowaniu tej sprawy, to fakt, iż wcześniej przebywała w szpitalu. Łatwo udało się upozorować jej śmierć, którą społeczeństwo tak szybko łyknęło.
– To powinno być karalne… – Pogroził długim palcem Sam w stronę Jacka, po czym założył ręce na pierś z wyniosłą miną. – Takie metody stosowało się wiek temu.  
– Może i metody są przestarzałe, lecz wciąż tak samo skuteczne, a to się najbardziej  liczy. O ile szybciej poznaliśmy Veronicę Joseph, nie wyobrażasz sobie tego – zaśmiał się błękitnooki.
– To jaka jest jej historia wpisana do kartoteki?
– Dosyć krótka i pospolita. – Wzruszył ramionami.
– Czyli?
Mężczyzna westchnął, nim zabrał głos:
– Jako mała dziewczynka musiała oglądać, jak jej ojciec pije i bije jej matkę, która dostawała za to, że kolejny raz wciągnęła się w narkotyki. Zdesperowana Veronica przychodziła do kościoła każdego dnia i żarliwie modliła się do Boga o lepsze jutro. Trafiła na księdza, któremu daleko było do przykładu osoby duchowej. Znęcał się nad nią fizycznie i wykorzystywał seksualnie. Jakby tego było mało, trafiła do domu dziecka, gdzie inne dzieciaki wyśmiewały się z niej. Powiesiła się na strychu, ale nie na tyle skutecznie, by umrzeć. Wtedy pojawiła się Dominicka Rauch, a dziewczyna zmieniła swoje miano na Er, jak jej się potem przedstawiała. Rauch miała wszystko – wspaniały dom, kochającą rodzinę, prawdziwych przyjaciół. I żadnych problemów. To ta dziewczyna wzbudziła w Er gniew, więc nie trudno się domyślić, że stała się chorobliwie zazdrosna. Skutecznie i bardzo powoli zaczęła jej to wszystko odbierać. Na pierwszy ogień poszli rodzice, a resztę już w miarę znasz. I wybacz mi brak tych wszystkich fachowych określeń, nie mam teraz na to czasu – skończył beznamiętnym tonem, wracając do ustawiania sprzętu.
– Nie było ci jej żal? Nie zasługuje na odrobinę empatii? – dociekał Sam.
– Psychopaci nie zasługują na współczucie. Są tylko pionkami na szachownicy do zbicia przez królową. Cudem żyje, powinna być nam za to wdzięczna – odburknął Jack. – Gotowi? Ostatnie wspomnienie do raportu z dnia szesnastego lutego dwa tysiące dziewiętnastego roku.

*~*

Dzień okazał się w miarę ciepły, lecz jeszcze nie upalny, i słoneczny. Zupełnie jakby świat dawał mi znać, że to jest właśnie szansa na lepszą przyszłość. Jakby cieszył się na podjęcie takiej, a nie innej decyzji. Na lotnisku nie było zbyt wielkiego ruchu. Pewnie przez to, że jest czwartek i do tego godzina trzynasta.
Rodzice i Reynaldo pożegnali się z nami wczoraj wieczorem, toteż dzisiaj byliśmy z bratem jedynie w swoim towarzystwie. Generalnie lot mieliśmy mieć za piętnaście dwunasta, ale wystąpiły jakieś problemy czy coś i mamy lekkie opóźnienie.
Co jeszcze bardziej paradoksalne, wszystkie bagaże do naszego samolotu zostały zabrane i, jakby nie patrzeć, można by już odlatywać, gdyby nie to, że pasażerów jak nie wpuszczali na pokład, tak dalej nie wpuszczają. Niemcy – niby tacy zorganizowani, ale jak już coś się spierdzieli, to pól dnia trzeba czekać, by zrozumieli co.
– Długo jeszcze będziemy musieli czekać? – odezwałam się, uchylając jedno oko, by móc spojrzeć na brata.
– Nie wiem. Ile jeszcze razy każesz mi to powtórzyć? – jęknął, przecierając otwartą dłonią twarz.
Podciągnęłam się na niewygodnym, plastikowym krześle, z którego powoli zaczęłam się ześlizgiwać prawie że na podłogę.
– Aż się dowiesz – prychnęłam i zwiesiłam głowę za oparcie tak, że mogłam obserwować, co działo się za mną. Co prawda do góry nogami, ale to nie miało najmniejszego znaczenia.
Wystukiwałam nogą dobrze znany mi rytm piosenki. Ta czynność od dzieciństwa pozwalała mi opanować swoje wewnętrzne emocje oraz myśli. To jakiś rodzaj bariery, którą równie łatwo zburzyć, jak stworzyć.
Widziałam zabieganych ludzi. Matkę krzyczącą na dziecko za odłączenie się od niej. Gniew szybko jej mija, kiedy dostrzega, co maluch trzyma w rączce. Dziewczyna żegna się z chłopakiem, który właśnie wyjeżdża za granicę do pracy. Jej szloch słychać aż po drugiej stronie lotniska, gdzie siedzę. Jakby nie patrzeć, to tutaj dopiero widać szczerze uczucia ludzi i ich przywiązanie do siebie.
No cóż, nasi rodzice chyba o tym zapomnieli. Ale co się dziwić. Wstydzą się mnie, więc ograniczają do minimum okazje, w których bylibyśmy widywani jako rodzina. W końcu nie jestem powodem do dumy, nie tak jak Nick.
Uśmiechnęłam się do siebie znad pochmurnych myśli na widok grubszego faceta, który starał się zachować równowagę na śliskiej powierzchni. Przeniosłam wzrok w lewo. I zatrzymałam spojrzenie na osobie, której w ogóle się tu nie spodziewałam. Rozbawienie natychmiast zamieniło się w niedowierzanie.
Coś szturchnęło mnie łokciem w bok.
– Ej, Nicka. Musimy iść, właśnie mamy stawić się do odprawy. – Te słowa doszły do mnie jak zza betonowej ściany.
Poderwałam się z siedzenia, aż niedobrze mi się zrobiło. To dziwne, przecież to za wczesna pora, by już zdążyli wrócić do Hamburga. Odwróciłam się, żeby upewnić się w przekonaniu, kogo widziałam. Od razu nasze spojrzenia się skrzyżowały.
W środku poczułam coś na połączenie niewyobrażalnego szczęścia z uczuciem zbitego psa. Z jednej strony winna, z drugiej coś na kształt motyli w brzuchu(?)…
Przełknęłam głośno ślinę, po czym podniosłam pudełko z podłogi i wyminęłam lekko zmieszanego brata.
– Ale…
– Daj mi tylko chwilę, okay? – poprosiłam cicho.
– No dobra, będę czekał przy wejściu numer sześć. – Wskazał na nie ręką. – Pospiesz się – dodał na odchodnym.
Sapnęłam i zadarłam pewnie głowę do góry.
– Jost musiał nieźle się na was wkurzyć, że tak nagle plany się zmieniły. – Próbowałam się zaśmiać, ale zamiast tego głos ugrzązł mi w gardle.
Ignorując moją zaczepkę, Bill przyciągnął mnie do siebie i przytulił tak mocno, że aż zaparło mi dech w piersiach. Po chwili zdecydowałam się odwzajemnić ten uścisk.

„Nie przeciągaj pożegnań, bo to męczące.
Zdecydowałeś się odejść, to idź”
Mały Książę

Uniosłam wzrok, by móc zobaczyć jego bliźniaka. W postawie Toma widziałam rozczarowanie, które biło boleśnie po oczach. Zmarszczyłam czoło, odsuwając się od wokalisty. Podałam mu do rąk pudełko specjalnie przygotowane dla nich.
Popatrzył na mnie z niemym pytaniem w oczach.
– Chcę to wam dać. Tak od siebie, bez żadnego konkretnego powodu – wyjaśniałam. – Bill, proszę, pamiętaj o tym, co mi obiecałeś.
– Pamiętam i nie złamię tej obietnicy. Słowo się rzekło i tak będzie. – Uśmiechnął się do mnie smutno.
Chciałam już odejść, ale przypomniałam sobie, że mam jeszcze coś tylko dla Toma.
– Przekażesz to Tomowi? – powiedziawszy to, wyciągnęłam kopertę z dopiskiem Argetlam (srebrna ręka, czyli ktoś o nadludzkiej sile fizycznej i psychicznej), w której umieściłam bilet na wyścigi motocyklowe. Bardzo chciał na nie pojechać, więc postanowiłam, że może ze mną na nie pójść. – Bo coś widzę, że nie uda mi się tego samodzielnie przekazać.
Przytuliłam się ostatni raz do muzyka, wdychając powoli mocny zapach jego ciała.
– Dlaczego? – zapytał szeptem, unosząc mój podbródek i zmuszając do tego, bym spojrzała mu głęboko w oczy.
Obawiałam się tego pytania, nie chciałam na nie odpowiadać. Liczyłam, że zrozumie i nie będzie o nic pytał…
– Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi.
Bo tak będzie lepiej dla was i dla mnie – taka była moja odpowiedź na to pytanie.
Puściłam go z trudem, jakaś cząstka mnie wciąż tkwiła tutaj. Odwróciłam się powoli z bolącym sercem.
– Pytałeś się kiedyś, która wasza piosenka jest moją ulubioną. Dziś odpowiedź brzmi Geh – powiedziałam przez ramię.
Wolnym, powłóczystym krokiem skierowałam się w stronę wejścia numer sześć, przy którym miał czekać na mnie Nick. Nie powiedziałam słów pożegnania, ponieważ „żegnaj” oznacza odejść. A „odejść” oznacza zapomnieć przytoczyłam sobie w myślach cytat z Piotrusia Pana.
–  Kiedy się zobaczymy? – Młodszy Kaulitz zdawał się nie rozumieć celu mojego wyjazdu. Złapał mnie delikatnie za dłoń, obracając mnie ku sobie.
Tom znał odpowiedź na to pytanie. Zacisnął zęby i powstrzymał się przed wyjawieniem prawdy.
–  Soon – skłamałam.
Puściłam rękę Billa i zmusiłam się do zostawienia ich w tamtym miejscu. Korciło mnie, by spojrzeć na nich tylko ten ostatni raz. Lecz doskonale wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić.
Nigdy nie potrafiłam robić czegoś wbrew sobie, toteż tydzień później napisałam list, który miał zmienić wszystko.
I zmienił.

„Jeśli coś kochasz, puść to wolno.
Kiedy do ciebie wróci, jest twoje.
Jeśli nie, nigdy twoje nie było”
Antoine de Saiut-Exupéry – Mały Książę



¿The Ende? 

~
Adeline. - Wtedy to faktycznie się bawiłam, teraz naprawdę podoba mi się wygląd mojego bloga. Bądź okrutna, w końcu najlepiej wychodzi w życiu, kiedy jest się po prostu sobą. Puknąć i może ktoś ją powinien, może wtedy by się zamknęła. Tak, zawsze będzie tą psychiczną. Dobra, na czole, ale już Ci mówiłam, że moje musi być nieskalane. Poza tym Nicka jest postacią, która dużo myśli, mało mówi, a jeszcze mniej robi. Widzę, że zmieniły wydźwięk. No i co z tego? Wciąż mają takie samo znaczenie dla mnie. 
unnecessary - Gdzieś kiedyś usłyszałam, że autorzy dzieł nigdy nie są zadowoleni ze swoich prac. A gdzieś indziej, że to dobrze, iż nie do końca podoba nam się to, co tworzymy. To właśnie pokazuje, że jest jeszcze wiele rzeczy, które chcemy dopracowywać. No cóż, miło to słyszeć. Ja też jestem z nią mocno związana, ale nie znikam na długo. Mam pomysły na dwie historie, teraz jedynie zależy, którą będę doskonalić. Wszystkie zmiany wydają się takie nie nasze. Trzeba się po prostu z nimi pogodzić. Tydzień temu nie było odcinka, ale teraz już wiesz dlaczego.
Sylwia Szymańczuk - Tak, bliżej końca... Do perfekcyjności jeszcze mi daleko, ale cieszę się, że właśnie za taki mój styl uważasz. Ja także widzę poprawę i te wszystkie zmiany, a przede wszystkim widzę te nietuzinkowe charaktery bohaterów, z których jestem naprawdę zadowolona. Długo nie będziesz musiała czekać, przynajmniej mam taką nadzieję. Ja też nie lubię pożegnań. A zakończenie, jak dla mnie, jest takie, jakie być powinno.


I tak oto dobrnęliśmy do epilogu. Jakby nie patrzeć, podoba mi się ta historia. Żaden z bohaterów nie jest doskonały, każdy ma jakąś swoją małą skazę. Może i to opowiadanie nie jest doskonałe, perfekcyjne, ale ono nigdy takie nie miało być. Przekazałam tu wszystko, co chciałam. Z początku bałam się wchodzić w świat pisarstwa, dzisiaj już wiem, że bez z tego nie byłabym tą samą osobą. Miałam kilka kryzysów, ale, jak wiadomo, jesteśmy tylko ludźmi i potrzebujemy czasami przystopować. Chciałam ostatnio rzucić to wszystko w kąt i zamknąć się w sobie, lecz przypomniało mi się, że przecież miałam postanowienie, iż epilog wrzucę w rok założenia tego bloga. Może nie jest to do końca pełny rok, bo właściwie jutro on mija, a że ja dodaję w środę, to i jest w środę. Od roku istnieję w tym świecie, od roku się udzielam pod pseudonimem Dee, który ma dość ciekawy początek swojego istnienia. Przeczytałam wiele historii, które naprawdę zmieniły to, jak patrzę na świat. Poznałam kilka osób, bez których nie wyobrażam sobie teraz tamtych dni. To coś cudownego. Coś, za co nie będę potrafiła się odwdzięczyć. Otrzymałam skarb i  chcę go zatrzymać tak długo, jak tylko będę mogła. Przebrnęło się przez to opowiadanie wiele osób, od samego początku było was 14 329, zaś komentarzy 313, a za każdy jestem ogromnie wdzięczna. Wiem, że nie każdy czytelnik się udziela, więc by tak może zrobicie mi niespodziankę i pokażecie się tutaj wszyscy? Bo ta historia powstała dla Was i będzie żyć, póki Wy będziecie o niej pamiętać. 

środa, 12 sierpnia 2015

Rozdział 36

Czy tylko ja mam wrażenie, że coraz to nowsze fragmenty tej historii są tak jakby... nie moje?

36.
Przyspieszony rytm serca, niemiarowy oddech, nogi plączące się przy każdym ruchu, dłonie zaciśnięte w niemym proteście.
Tu-du. Tu-du. Tu-du.
Nie mam pojęcia, gdzie aktualnie się znajduję. Wiem jedynie jedno – jego już tu nie ma. Uciekam w bezpieczne miejsce, nie patrząc na to, co zostawiam za sobą. Ruinę czy może dzieło?
Jestem w szoku, z którego nie potrafię się porządnie otrząsnąć. To takie obezwładniające uczucie, przy którym tracisz kontakt z rzeczywistością. Wszystko zaczyna zlewać się w jeden rozmazany obraz.
Biegnę, a może idę, by nie zwracać na siebie zbytnio uwagi? Naciągam kaptur bluzy (dziwne, wcześniej jej nie miałam) najmocniej na twarz jak tylko mogę. Z trudem udaje mi się pokonać następne metry. Zapiera mi dech w piersiach. Podtrzymuję się o ścianę nieznanego mi budynku. Przy każdym wdechu, rozpoczynającym się świśnięciem, płuca palą mnie niemiłosiernie.
Tu-du. Tu-du. Tu-du.
Nie mam już siły. Potrzebuję chwili wytchnienia, choć wiem, że nie mogę sobie na nią pozwolić, bowiem tam, skąd uciekam, nie ma życia. Muszę ratować siebie, ale czy jest to możliwe, kiedy samym się jest powodem zagłady?
Ruszam dalej przed siebie, starając się wyglądać normalnie, by wtopić się jak najdokładniej w otaczający mnie tłum. Muszę przeć na przód, gdzieś tam czeka na mnie Dominick. A ja obiecałam mu, że będę.
Tak bardzo chciałabym móc się poddać. Dlaczego to wszystko nie może się już po prostu skończyć? Po co mam z tym żyć? Bo co? Bo ona tak chce? Nonsens. Mam dość, ale nie mogę odejść. To właśnie ją usatysfakcjonuje, a ja nie mam w zwyczaju poddawać się bez walki.
Chce mnie zniszczyć? Proszę bardzo, droga wolna, tyle że gorzej już być chyba nie może. Zaczęła to, choć zdawało jej się, że początek będzie najtrudniejszym punktem, że szybko mnie złamie. Otóż nie. Koniec. Koniec jest o wiele trudniejszy, nie wiadomo, czy to już teraz, jutro, a może za miesiąc.*
Chce się mnie pozbyć? Niech próbuje, mam swoją godność i nie tak łatwo będzie mi ją odebrać. Niech stanie do walki, niech nasze losy zostaną ułożone na boskiej wadze. Przeżyje tylko wygrany, dla przegranego nie ma w tym ciele miejsca.
Ostrość widzenia powoli zaczyna do mnie wracać. Dostrzegam coraz to więcej szczegółów w swoim obrębie. Idę ze zwieszoną głową, aby nikt przypadkiem nie zdołał dostrzec mojej twarzy i skojarzyć z właściwą osobą. Trwam, chociaż mam wrażenie, jakby w ogóle mnie tu nie było.
Co ja tu robię? Przecież nie pasuję tutaj.
Egzystuję jako odpad, który nigdy nie powinien zaistnieć. Coś, przez co mogą być tworzone jedynie kłopot, aniżeli wartościowe rzeczy.
Po rozgorączkowanym policzku spłynęła mi pojedyncza łza. Tay miał rację. To ja jestem tą zarazą, tym wybrykiem natury, po prostu kimś, kto powinien zniknąć i już nie wracać.
Plecak ciąży mi na zmęczonym kręgosłupie. Słońce jest już wysoko na niebie, co oznacza, że w nocy nie zmrużyłam ani razu oka. Czuwałam, bo wiedziałam, że on gdzieś tam jest.
Uniosłam zbolały kark, żeby dowiedzieć się, jak daleko mam do brata. On to rozumiał, on jedyny był mi w stanie teraz pomóc. Teraz, kiedy tracę kontakt ze światem realnym, kiedy zaczynam być na krawędzi. W oddali zauważyłam tak dobrze znaną mi sylwetkę. Ożywiłam się na jej widok, już miałam nadać sobie żwawszy krok, kiedy ujrzałam czarne audi i zaraz obok niego dwie postacie.
Zamarłam. Tego nie było w planie, Nick miał być tutaj sam i czekać do trzeciej. Gdybym nie wróciła w umówione miejsce o tej godzinie, zadzwoniłby na policję.
Po dokładnym przyjrzeniu się im stwierdziłam ze stu procentową pewnością, że to Kaulitzowie. Tych zwisających spodni i nastroszonych włosów nie da się pomylić. Tylko czego oni tutaj chcą?
Cały czas łupało mnie w głowie. Ten ból jest jednym z najtrwalszych i najdokuczliwszych, jaki doświadczyłam. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Gdy ktoś z niezłą siłą, z zaskoczenia uderza cię w tył głowy kolbą pistoletu, musisz spodziewać się potem takiego rezultatu.
Nabrałam powietrza, co nie obyło się bez piekącego, nieprzyjemnego uczucia w piersiach. Zacisnęłam pięści, ówcześnie naciągając bluzę na dłonie. Poprawiłam plecak na ramieniu i po cichu zaczęłam się zbliżać do całej trójki.
– No i gdzie ona jest? – westchnął Bill, przestępując z nogi na nogę.
– Mówiłem wam, że ma ważną sprawę do załatwienia. – Dominick przeniósł wzrok na zegarek na prawej ręce. – Ale zaraz powinna tu być.
– Oby. Chcieliśmy się jeszcze pożegnać – mruknął gitarzysta lekko zmieszany.
Przystanęłam tak, że brata miała po prawej, a przyjaciół po lewej stronie. Przekręciłam głową w lewo. Przykułam ich uwagę.
– Pożegnać się przed czym? – zapytałam z wymuszonym uśmiechem, nie za bardzo pokazując im swój prawy profil.
– Nic ci nie mówiliśmy? – zdziwił się Tom.
– Jakoś nie wspominaliście. – Nie przypominałam sobie czegoś, przed czym mieliby się ze mną żegnać.
– Wyjeżdżamy – odparł poważnie Bill.
Tu-du. Tu-du. Tu-du.
– Musimy udzielić kilku wywiadów, zrobić sesje zdjęciowe i kilka innych spraw związanych z nowymi płytami, a z tym jest podwójnie dużo roboty – dodał szybko, widząc moją reakcję.
Odetchnęłam z ulgą. Kątem oka widziałam, jak Nick cieszy się na mój widok. W gruncie rzeczy byłam cała, pomijając pewnie teraz różnokolorowe sińce po prawej stronie twarzy.
– Uhm. Jasne. To powodzenia. – Wykrzywiłam wargi w uśmiechu, choć czułam, że nie wyglądam przekonywująco.
Byłam wyczerpana z sił, a stanie tutaj i wysilanie się na w miarę logiczne odpowiedzi było ponad moje możliwości. Ledwo stałam na nogach, co brat dostrzegał z każdą sekundą, ale dla bliźniaków musiałam być silna.
– Myślę, że powinnaś im powiedzieć, Nicka – szepnął mi do ucha, po czym zdjął mi kaptur z głowy.
– Wiem.
Zwróciłam się w ich stronę, podtrzymując się ramienia Nicka. Nogi dosłownie się pode mną uginały. Kiedy buzowała adrenalina w moich żyłach, nie odczuwałam aż tak tego zmęczenia. Teraz mam wrażenie, że gdybym poszła się zdrzemnąć, spałabym przez co najmniej dzień.
– Słuchajcie, chłopaki, muszę wam coś powiedzieć. Może trochę późno, ale ważne, że w ogóle – zainteresowali się tym, co miałam im do powiedzenia. – Będzie mi z tym trudno, a wam jeszcze bardziej, ale od pewnego czasu się do tego szykuję. Ja…
Nie dokończyłam, bowiem telefon Toma rozdzwonił się w najważniejszym fragmencie mojej wypowiedzi.
– Tak? Bill, do ciebie – przekazał bliźniakowi urządzenie.
– Halo?
Słyszałam, jak po drugiej stronie ktoś nawija o ich spóźnialstwie, niedbalstwie i wykrzykuje masę przekleństw po niemiecku, a nawet po angielsku Przyznam, że trochę zaniepokoiły mnie te wrzaski. Za coś mu się porządnie obrywało, choć zbytnio się tym nie przejmował. Kaulitz spoglądał na mnie spod wachlarza gęstych rzęs.
Peszyło mnie to, jak na mnie patrzył. Kryło się w tym niepohamowany pożądanie, jakiego nie potrafił ukryć i którego zdecydowanie nie powinien do mnie czuć. Nie wyobrażam sobie, jak niebezpiecznie jest darzyć mnie tak głębokim oraz poważnym uczuciem jak to.
– Tak, jesteśmy właśnie poza miastem. Mamy tylko kilka kilometrów do nadrobienia. Będziemy na czas.
Oddał telefon Tomowi.
– Wybacz, ale musimy już iść.
– Ale…
– Powiesz nam innym razem – uciął i przytulił mnie krótko.
Tyle że innego razu może już nie być, pomyślałam, obserwując ich, kiedy wsiadali do auta. Tom machnął jeszcze do mnie na pożegnanie ręką i zniknął we wnętrzu samochodu. Odjechali z wyraźnym piskiem opon.
Szansa, by powiadomić ich o moim wyjeździe właśnie uciekła mi sprzed tego krzywego nosa. Osunęłam się na kolana, zaniósłszy się stłumionym szlochem. Nie chciałam, żeby to się tak potoczyło. To miało wyglądać zupełnie inaczej.
Przymknęłam tylko na chwilę powieki, a kiedy je ponownie otworzyłam, staliśmy przed naszą ulubioną kawiarnią. To właśnie w niej podkradłam Tomowi czapkę i oblałam go orzeźwiającą szklanką, bodajże, wody.
Zajęliśmy ostatni stolik na dworze, tuż przy ogrodzeniu. Oboje woleliśmy, żeby nasza rozmowa była w jakimś stopniu intymna. Ale gdyby nam na tym aż tak bardzo zależało, po prostu poszlibyśmy do domu, tak nikt nie mógłby nas podsłuchać.
Dodatkowo świadomość, że muzyków nie ma w mieście i nie będzie przez kilka następnych dni była chorobliwie dołująca. Gorzej już być chyba nie mogłam trafić. Z deszczu pod rynnę, wprost idealne położenie dla persony takiej jak ja.
Przez kilka minut przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Kelnera przez ten czas nawet nie było widać w tej części kawiarenki. Czułam się dziwnie, jakbym była wyrwana z filmu. Ludzie, brat, budynki, kolory, zapachy, dźwięki – to wszystko wydawało się obce. Takie nieznane.
Jaką cenę przyjdzie mi zapłacić za bycie sobą? Jaką rózgę otrzymam? Jeśli nie to jest nazywane końcem, to co nim jest?
– Nie za gorąco ci w tej bluzie? – spytał podejrzliwie młody dorosły.
Dopiero w tym momencie postanowiłam przyjrzeć się temu ubraniu dokładniej. Skupiłam się na jej kolorze, którego nazwa nagle wyleciała mi z głowy. Ale faktycznie, zaczynało mi się robić w niej gorąca, a całe plecy miałam zroszone chłodnymi kropelkami potu.
Tu-du. Tu-du. Tu-du.
– Nie-e – zająknęłam się.
Szmaragd.
Unikałam jego wzroku, chowając ręce pod szklanym stolikiem. Zorientował się. W sumie nie mogło być inaczej. Zbyt dobrze mnie zna, by odpuścić tak łatwo. Tkwi w tym od samego początku, tak samo długo jak ja.
– Rauch – naciskał. – Oddaj mi tę bluzę. Nie jest twoja.
– Skoro mam ją na sobie, coś musiało się stać z jej właścicielem – burknęłam coraz bardziej zaniepokojona wizjami Er przy Tayu.
– Tylko co?
Wziął moją prawą rękę w dłoń, mimo że napinałam ją do granic możliwości, zaś drugą odsłonił zielonkawy rękaw. Naszym oczom ukazała się zaschnięte krew okalające większość bladej skóry. Rozmaite plamy układające się we wzorki budziły we mnie od dawna skrywany lęk.
– Pokaż drugą rękę – poprosił Nick bardziej opanowany ode mnie.
Wydawałoby się, że widok ułamka zbrodni nie wywołuje z nim żadnych emocji. Analizował wszystko, by móc jak najlepiej mi pomóc. Jako jedyny starał się, bym nie musiała być w tym sama. Chciał unieść kawałek tego ciężaru za mnie.
Zrobiłam to bez zbędnego protestu. Na drugim przedramieniu było dokładnie to samo. Zmarszczyłam brwi oraz przygryzłam górną wargę w zakłopotaniu. Oby to nie była prawda. To nie może być prawda.
– Co się tam wydarzyło? – Puścił moje ręce, a ja szybko schowałam je pod stół i zaciągnęłam rękawy aż po koniuszki palców.
– Nie pamiętam. Przecież dobrze o tym wiesz – jęknęłam. – Taśma się urwała w pewnym momencie, a film płynął dalej. Obudziłam się gdzieś przy rowie, poza miastem – mówiłam dalej, już łamiącym się głosem. – Dobrze wiesz, że to nie ja. Ja taka nie jestem. To ona. Er zawsze sprawia, że koszmary stają się rzeczywistością. Wierzysz mi, prawda?
– Oczywiście, że ci wierzę – odparł niemal natychmiast.
– Ja tego nie chciałam. To Tay chciał porozmawiać, to jego wina. Nie przewidział konsekwencji, a teraz będę mieć go na sumieniu. Mogłam go przecież jakoś ostrzec. – Załkałam przybita swoim własnym, aktualnym położeniem. Przyłożyłam czoło do chłodnego szkła. – Dlaczego zawsze obiera mi to, na czym mi najbardziej zależy?
– Jeszcze tego nie rozumiem, ale dowiem się tego – zapewnił, gładząc mnie dłonią po plecach.
Sięgnęłam do plecaka po chusteczkę. W końcu musiałam otrzeć te łzy. Na nic się teraz nie zdadzą. Tay przypłacił swoją ciekawością życiem. A wiadomo, że jest ona pierwszym stopniem do piekła. Jak widać, Veronica postanowiła osobiście go do niego wysłać.
I choć mu się to należało, wolałabym, żeby okazało się, że jednak żyje. Nikt nie zasługuje na taki los, jaki spotkał jego, Jamie’ego i Lorein.
Kątem oka dostrzegłam rozsznurowanego buta. Wydało mi się to nieco niepokojące, a nawet dziwne, jednakże nie przejęłam się tym zbytnio i zabrałam się za sznurowanie go. Zmartwił mnie fakt, że kieszonka w bucie, w której powinien być przenośny nóż, była pusta.
– Nie mam scyzoryka – rzuciłam krótko do brata sprawdzającego coś w komórce. Uśmiechał się pod nosem.
– To by wiele wyjaśniało – skwitował wciąż zaaferowany rozmową z kimś.
Prychnęłam na znak swojego niezadowolenia, co spotkało się z teatralnym przewróceniem gałek ocznych mojego prawnego opiekuna.
Wmurowało mnie w ogrodowe krzesło, kiedy ujrzałam zawartość plecaka. To wszystko mieściło się poza granicami mojego zdrowego rozsądku, a także wyobraźni na jej temat.
– Obejrzyj sobie – podałam czarny plecak bratu – nie mam ochoty na to patrzeć.
– Kamera… dziennik… Skąd to masz?
Pokręciłam przecząco głową na znak, że nie wiem. Wstałam od stolika, by udać się w głąb lokalu.
– Idę umyć ręce – uprzedziłam jego pytanie.
– Coś ci zamówić?
– Latte, z cukrem – dodałam po chwili namysłu, po czym ruszyłam do wejścia.
To, co wydarzyło się dzisiejszej nocy, pozostanie odwieczną tajemnicą. Kolejny taki wybryk Er. Właśnie dlatego muszę jak najszybciej wyjechać. Nie może zorientować się, co łączy mnie z Billem i Tomem. Jeśli się dowie, oni będą następni, a ona nie ugnie się, póki nie dostanie tego, na co, według siebie, zasługuje. Nie ma żadnych zahamowań. Choć szczerze wątpię, że jeszcze nie wie.
Muszę zrobić wszystko, by chociaż oni byli bezpieczni.
„Smutno jest zdać sobie sprawę,
Że tym, których kochamy,
Będzie lepiej bez nas”
Sophie Jordan


Kilka nieprzespanych dni i tysiąc minut spędzonych nad rozmyślaniem później.
Przez ostanie dni straciłam kontakt z rzeczywistością. Wolałam siedzieć w swoim pokoju i wpatrywać się bezmyślnie w życie miasta za oknem. Mało co było w ogóle stanie do mnie dotrzeć. Stałam się nadzwyczajnie nadwrażliwa.
Wszyscy wokół mówią, że to Reisefieber – stan zdenerwowania przed podróżą – ale ja wiedziałam, że nie o to właśnie chodzi. Przygotowywałam się na to, by raz na zawsze rozprawić się z tym przeklętym miastem, z tymi fałszywymi ludźmi.
Lubiłam samotność, jakoś nigdy nie przeszkadzała mi jej obecność, w szczególności w takich chwilach. Stała się przyjaciółką, na którą zawsze mogłam liczyć. Bo rany, które się nie goją, można opłakiwać jedynie w samotności*, a tak się składa, że wewnątrz jestem pokryta takimi ranami, choć z zewnątrz dawno zdążyły utworzyć się z nich blizny.
Słyszałam, jak na dole Nick omawiał szczegóły z Reynaldo, który okazał się tak wspaniałomyślny, że zaproponował, iż weźmie większość zapakowanych rzeczy do samochodu i przewiezie je nam do Barcelony. Podróżowanie samolotem z tak dużym bagażem było ponad nasze siły, toteż Dominick przystał na tę sugestię ochoczo.
Nasz przyszły współlokator wydawał się dość prostym człowiekiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo tyle tylko go widziałam. Przeciętnego wzrostu Hiszpan z piwnymi tęczówkami i nienagannej posturze. Sprawiał wrażenie dobrego człowieka, aczkolwiek coś w jego uśmiechu nie dawało mi spokoju.
Przyjechał kilka godzin temu, a dzikusem nie jestem, więc wypadałoby się chociaż trochę zainteresować jego osobą. Jak na razie wiem jak ma na imię, co jak na mnie i tak jest dużym cudem.
Mozolnie nałożyłam słuchawki na głowę, leżąc jeszcze w nie pościelonym łóżku w piżamie. Przydałoby się w końcu zrobić coś dla bliźniaków. Bez słowa ich przecież nie zostawię, szkoda tylko, że nie odbierają ode mnie telefonów. Georg jedyny odpisywał mi na esemesy, więc coś tam wiedziałam, jak im idzie.
Wstałam, by po trzeszczących panelach przejść do biurka, na którym miałam praktycznie wszystko przygotowane. Mimo tego psychicznie nie potrafiłam się zebrać w sobie, by to zapakować i zostawić w tych drobnostkach cząstkę siebie. Automatycznie broniłam się przed stratą.
Westchnęłam głośno, zagłuszając na moment muzykę rozbrzmiewającą w uszach. Jakiś mało konkretny ucisk postanowił zagościć w okolicach żołądka. Tyle razy zmieniałam zdanie i zamysł na to, co zamierzam zrobić, że nie miałam ni grama pewności, iż postępuję absolutnie słusznie.
Przysiadłam na krześle, pociągając nosem. Drżącą ręką przysunęłam przedmioty bliżej siebie, po lewej stronie, na podłodze stało pudełko, do którego miały zostać starannie spakowane.
Ostatni raz zrobiłam rachunek sumienia i zgodnie stwierdziłam, że to wszystko, na co aktualnie mnie stać. Czas, by pogodzić się z realiami życia.
– But guilt’s a language you can understand. I cannot explain to you in anything I say or do – zanuciłam smutno tekst In between, jednej z moich ulubionych piosenek Linkin Park i zaczęłam pakować pojedyncze wspomnienia.
Pierwsze, co wpadło w moje ręce, były ręcznie spisane teksty tłumaczonych piosenek dla ich zespołu. Przejechałam po starannie wykaligrafowanych słowach na papierze opuszkami palców. To było to, co stworzyło między nami pewnego rodzaju więź. Szansa na coś odmiennego, mniej realnego.
Schowałam kartki do teczki, po czym ostrożnie włożyłam je do pudełka. Następnie spakowałam uwielbianą przez Toma czapkę z daszkiem, którą często podbierał mi, kiedy nie patrzyłam.
Na pozostałe rzeczy nawet nie chciałam zawracać tyle uwagi. Byłam świadoma, że jeśli będę zwlekać, nie zdołam tego należycie dokończyć. Włożyłam jeszcze kartkę z numerem telefonu do wnętrza czapki i zamknęłam wieczko.
Otarłam łzy z policzków i wstałam od biurka, potem udałam się z pakunkiem na parter domu. Wolałam zanieść bliźniakom ten podarunek dzień przed odlotem, jedynie w taki sposób byłam w stanie to zrobić.
Kiedy stałam przy drzwiach frontowych, zakładając buty, ściągnęłam słuchawki na kark.
– Wychodzę. Teraz możecie zamalować sufit u mnie w pokoju – zaproponowałam i wyszłam.
Postanowiłam przejść się na piechotę do posiadłości Kaulitzów. Dawka świeżego powietrza nie mogła mi zaszkodzić. Mocno przycisnęłam pudełko do siebie, jakbym bała się, że upadnie, a jego zawartość straci nagle na wartości.
W połowie drogi zdałam sobie sprawę, że na te budynki spoglądam już ostatni raz. Nie przejdę tymi uliczkami w środku bezsennej nocy, nie będę jeździć tymi środkami lokomocji. Żadna cząstka tego hamburskiego powietrza nie wypełni ponownie moich płuc. Nie spotkam tych znanych mi twarzy w Hiszpanii.
Dostałam jedną szansę na milion, by coś zmienić. Mogę ułożyć swoje życie od nowa, wykreować inną reputację i wreszcie zacząć spełniać od dawna skryte marzenia. Tylko jeden krok mnie od tego dzieli.
Ale czy tak wysoka zapłata jest na miarę moich możliwości?
W gruncie rzeczy przyjaciele będą ze mną zawsze, dopóki o nich nie zapomnę. A ja właśnie chcę ich pamiętać. Ludzie przychodzą i odchodzę i to jest w porządku. Po prostu przestanę być częścią ich teraźniejszego życia.
Stanęłam na wprost domu muzyków, starałam się zapamiętać jak najdokładniej ten budynek. Z tego miejsca miałam dobrą perspektywę na okno od pokoju Billa.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie jak to wspinałam się po elewacji, by wejść do środka. Odruchowo poruszałam palcami u stóp, przypominając sobie gest Kaulitza ze skarpetkami, które akurat przypadkiem miałam dzisiaj na nogach.
Przeszłam na drugą stronę ulicy i skinęłam na jednego z ochroniarzy przy bramie.
– Dziękuję – powiedziałam, gdy otworzył przede mną furtkę.
W przeszło kilka kroków znalazłam się przy idealnie wyprofilowanych drzwiach. Odetchnęłam, powtarzając słowa w głowie, po czym nacisnęłam dzwonek. Długo nie musiałam czekać, żeby otworzyło się przede mną na oścież wnętrze domu. Moim oczom ukazała się Simone, co nieco zbiło mnie z tropu.
– Są może bliźniacy? – wydukałam w końcu z siebie, poczuwszy mrowienie w palcach u dłoni.
– Niestety nie. Dopiero jutro wracają – odpowiedziała z serdecznym uśmiech, a zmarszczka na czole mówiła, że martwi się o mnie. – Coś im przekazać, Nicka?
Stałam jak słup soli, przecież dobrze wyliczyłam dni. Chyba że coś nadprogramowego im wypadło, o czym Hagen najwyraźniej zapomniał wspomnieć, chociaż doskonale widział, jak bardzo mi na tym spotkaniu zależy.
– Nie, proszę pani, dziękuję. – Zawróciłam ze zwieszoną głową.
Miałam ochotę wynieść się stąd w natychmiastowym tempie. Uciekać, gdzie pieprz rośnie. Jednakże odwróciłam się na przedostatnim schodku, mówiąc:
– Albo nie. Proszę im powiedzieć, że dziękuję im za te wspaniałe chwile, za te słowa, ze tę przyjaźń. Za wszystko.


Siedziałam pod wspólnie malowaną ogrodową altanką, nieobecna. Ogarnęło mnie melancholijne uczucie, coś podobnego do letargu, ale nie aż tak bezpośrednie. Wokół mnie unosił się tytoniowy dym, jakim byłam przesiąknięta do szpiku kości.
Tak bardzo pragnęłam spojrzeć na nich jeszcze ten jeden raz, poczuć, że gdzieś jeszcze należę, nie zachować się jak tchórz, zamienić to ostatnie zdanie, przytulić i wdychać ich charakterystyczne perfumy.
A jednak los chciał inaczej, najwyraźniej tak ta historia miała się dalej potoczyć. Bez szczęśliwego zakończenia.
Nakryłam się rękoma, kołysząc się na ławce i dając upust emocjom, w szczególności doskwierającej bezradności, w postaci gorącego strumienia łez, które zdążyły już przemoczyć moje dżinsowe spodnie.
– I tried to be someone else, but nothing seemed to change. I know now, this is who I really am inside.* – Rozniósł się niewyraźny szept w mojej głowie.


*Prolog
*James Frey – Milion małych kawałków
*30 Seconds To Mars The Kill (Burry Me)
~
Adeline. – W sumie to nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Rewanż, nie rewanż, to nie o to w tym wszystkim chodzi. Ja akurat piszę komentarze z przyjemności i wydaje mi się, że nikt nie powinien robić tego na siłę. I wcale nie sugeruję, że Ty tak zrobiłaś. No właśnie nie. Er istnieje naprawdę. Mówisz, że temat zaburzeń psychicznych jest oklepany, a sama nie masz pojęcia, czym jest rozdwojenie jaźni... Dla większości to się dzieje w świecie realnym, a z pewnością dla Taya. Nie, nie, nie. Nick akurat jest bardzo dobrze w tym wszystkim poinformowany. W końcu to on zawsze stoi w jej obronie, on jedyny ma o tym pojęcie. On tylko zna prawdę. Ano mówiłaś, poniekąd też go uważam. A mimo to z jednej strony go nienawidzę, zaś z drugiej szczerze jest mi go  żal. Uwierz, za długo to byś w nim nie wytrzymała. Jak się nie po raz pierwszy wybija bark, to już aż takiego bólu się nie odczuwa, a Rauch ma wprawę w tym, co robi.
unnecessary – Aaaa, nie zgadzasz się z Nicką, a nie ze mną. Właściwie trudno określić, które przemyślenia są moje, a które są zaczerpnięte od kogoś innego. A ten lęk budzi się z niewiedzy, bo gdyby poszliby o krok dalej, być może zobaczyliby coś zupełnie innego. To tylko słodka wisienka na tym gorzkim torcie. Naprawdę? Ja nawet teraz nie mogę sobie jej przypomnieć... Czy ja wiem, nie jestem z niej zadowolona aż tak, jakbym chciała.